wtorek, 29 września 2015

Rozdział 5

Chłopak w końcu odrywa ode mnie wzrok i zbiera się do odejścia.
Podchodzę bliżej z bijącym sercem i duszą na ramieniu, bo chyba znalazłam to czego szukałam. Moje dłonie zaczynają się trząść. Weź się w garść Raven, dasz radę! Słyszysz?! Nie jesteś tchórzem, dasz radę. Powtarzam sobie w myślach.
Biorę głęboki wdech i robię te kilka kroków. Mój wzrok pada na zwykły granitowy nagrobek. Litery na nim wyryte tworzą moje imię i nazwisko, a pod spodem widnieją daty… moich narodzin i mojej… śmierci. Upadam na kolana i zwieszam głowę. Z moich oczu automatycznie zaczynają płynąć łzy. Nie wiem czego się spodziewałam, że tego nie ujrzę? Że, nie ma tu żadnego takiego grobu, a może wciąż myślałam, że żyję? Sama już nie wiem dlaczego ta myśl zrodziła mi się w głowie. Mogłam tu nie przychodzić, tak chyba byłoby lepiej.
Groby nie są dla zmarłych. Ich to już nie obchodzi, nawet tego nie widzą. Wszystkie te monumenty, ozdoby, piękne frazesy na nagrobkach i same groby. To wszystko jest dla żywych. Ostatnia pamiątka. Tylko to pozostaje po ludziach. Kamienna tabliczka z imieniem i nazwiskiem… Zalewam się łzami, bo oprócz wszystkich emocji jakich mną targają coś sobie uświadamiam. Nie ważne czy wróciłam czy nie, nie ważne czy wygram zakład, czy nie, czy będę walczyć o moje życie. To nie ma znaczenia, to już nie ma znaczenia. Bo dla tych osób, dla których to wszystko zrobiłam, dla których walczę, już nigdy nie będę żywa. Będę martwa, nie ważne co zrobię, zawsze pozostanę dla nich martwa. Nie ważne jak bardzo będę się starać, nie ważne jak będę walczyć, czy sobie wszystko przypomnę czy nie, nie ważne nawet czy udowodnię, że nie popełniłam samobójstwa. Nigdy nie zobaczą we mnie Raven, nigdy nie zobaczą we mnie „mnie”, dla nich zawsze pozostanę samobójczynią, zawsze będę martwa, nic się nie zmieni, a ten grób będzie im tylko o tym przypominać.
Chowam twarz w dłoniach i szlocham, jak małe dziecko. Cały mój wysiłek był bezcelowy, to wszystko na nic… wszystko na nic… 
Nagle czuję czyjąś dłoń na moim ramieniu. Odwracam głowę i pełnymi łez oczami widzę tego chłopaka o różnobarwnych oczach. Kosmyki białych włosów ciemniejących na końcach wystają spod cylindra. Posyła mi pokrzepiający uśmiech i kuca obok mnie.
Ocieram oczy próbując pozbyć się łez, które pomimo moich oporów wciąż napływają by spłynąć po moich policzkach.
-Znałaś ją?- pyta przenosząc spojrzenie na grób. Nie wiem co mam odpowiedzieć, próbuję się choć odrobinę pozbierać, bo muszę przyznać, że jestem w całkowitej rozsypce.
-Tak.-wyduszam w końcu. Przecież byłoby to dziwne, gdybym płakała na grobie kogoś zupełnie mi obcego.- Była moją kuzynką. W dzieciństwie byłyśmy bliskie…- łkam. Jest to oczywiste kłamstwo. Nigdy nie lubiłam kłamać, ale niestety jestem do tego zmuszona.
-Nie mogę uwierzyć, że… Że…- nie kończę. Nie mogę uwierzyć, że wszystko, cały mój wysiłek, to o co walczyłam… To na nic, wszystko na marne, wszystko… kompletnie. Mogłam tu nie przychodzić, mogłam tego nie oglądać.
-A ty? Dobrze ją znałeś?- pytam ściśniętym od łez głosem. Kiwa głową i wpatruje się smutno w napisy wyryte w granitowej płycie.
-Ja też czasem nie potrafię w to uwierzyć, czasem po prostu nie chcę wierzyć.-kręci głową ze zrezygnowaniem.-Dlatego właśnie tu przychodzę, pomyśleć, powspominać, zostawić kwiaty. Może to dziwne, ale czuję się jakby to dodawało mi otuchy, pomagało się pogodzić…
-Dlaczego ludzie to robią?- wypalam.-Dlaczego?- Łkam. Dlaczego nie żyję? Czy ktoś mi to wyjaśni? Dlaczego, dlaczego ja? Wiem, ze się nad sobą użalam, ale nie potrafię inaczej. Tak, jestem słaba, ale gdy myślę o tym wszystkim co straciłam, o tym ilu cierpienia przyniosłam…
-Nie mam pojęcia dlaczego, nie mam pojęcie.-kręci ze zrezygnowaniem głową.
Ocieram łzy rękawem kurtki.
-Jestem Lynn.- szepczę. Patrzy  na mnie smutno, ujmuje moją dłoń i delikatnie ją całuje, byłabym zdziwiona tym starym gestem, ale do niego w pełni pasował. Ten chłopak wydaje się nie z tej epoki.
-Jestem Lysander, miło mi poznać. Szkoda tylko, że w takich okolicznościach.
Lysander, powtarzam w myślach. Lys… Coś mi to mówi, ale…
„-Nie wiesz może dlaczego dzisiaj nie ma Lysa?- moich uszu dociera szept dziewczyny, która siedzi za mną.
-No przecież dziś jest piąty. –słyszę odpowiedź Rozalii, która mówi to takim tonem jakby to było czymś oczywistym.” To o nim wtedy mówiły i wszystko jasne.

Nie wiem ile tak czasu spędziliśmy na cmentarzu. Milczeliśmy razem zatopieni nawzajem w swoich myślach, gdy zaczynało ciemnieć zaczęłam się zbierać. Teraz idę przez park koło mojego domu z posępną miną, a za mną wlecze się Kentin, nie mam siły nawet w myślach poprzezywać go od skrzydlaków.
Idę jak zombie, jedyne o czym marzę to wleźć pod ciepłą kołdrę i zapaść się w stan błogiego odrętwienia zwanego snem. Niech ten dzień się już skończy.
Nagle słyszę głośne szczekanie jakiegoś dużego psa. Odwracam głowę w tamtą stronę i widzę… wielkie czarne bydle kierujące się wprost na mnie! Pies jest coraz bliżej, nie wiele myśląc zaczynam uciekać, nie no lepiej być nie może!  To najwspanialszy dzień w moim życiu!
Psisko rzuca się na mnie, a ja upadam w śnieg. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu nie atakuje mnie tylko piszczy i skomli jak mały szczeniak. Łasi się do mnie i tuli, liże po twarzy, merdając ogonem. Widzę wyrzut w tych wielkich, brązowych ślepiach. Nie wiem co się dzieje, zaskoczona głaszczę psa po głowie, ten nastawia uszy w oczekiwaniu na pieszczoty.
Kentin, który zjawił się przy mnie nie wiadomo skąd patrzy raz na mnie raz na psa wielkimi ze zdumienia oczami.
-Poznał cię…-szepcze. Poznał mnie?-myślę. Nagle w głowie zaczyna mi wirować, a oraz się rozmazuje, by zamazać się całkowicie…
Nasze buty dziwnie stukają o betonową posadzkę. Rozglądamy się po różnych boksach i klatkach. Widzę mnóstwo psów niektóre szczekają na nas jak przechodzimy inne wskakują na kraty merdając wesoło ogonami i ujadając. Odwracam się na pięcie i spoglądam na Kasa, który wodzi wzrokiem po psach. Zawsze chciał jakiegoś mieć. Teraz gdy w końcu się na to zdecydował i ma zamiar adoptować jakiegoś ze schroniska. Z racji tego, że jego rodziców nie będzie do nowego roku, nie mogą mu nic zabronić, a gdy wrócą będzie już po sprawie. Będą musieli zaakceptować zwierzaka.
-I co? Wybrałeś już coś?-pytam opierając się na jego ramieniu. Śmieje się i lekko mnie odpycha.
-Zabieraj te kłaki, łaskoczą mnie. –Celowo potrząsam głową i moje długie włosy łaskoczą go w policzek. Zbliża się do mnie z tym swoim buńczucznym uśmiechem. Wiem co zaraz zrobi dlatego puszczam się pędem, on biegnie za mną. Zaczynam się śmiać, a Kas szybko mnie dogania i natychmiast zaczyna mierzwić moje włosy tak, jak to robił gdy byliśmy mali. Odskakuję od niego z uśmiechem. Moją uwagę przykuwa mały czarny szczeniak w kącie klatki szczerzący do nas swoje małe ząbki. Tak ten będzie w sam raz, myślę i wyjmuję malucha z klatki. Szczeniak próbuje mi się wyrwać i szczeka na mnie, pewnie chciał wyglądać groźnie, jednak z szczenięcym piskiem raczej mu to nie wyszło.
Kastiel przypatruje mu się, a ja podaję mu psiaka. Charakterek pasuje, myślę i uśmiecham się półgębkiem, widząc jak Kas głaszcze malucha. Wiedziałam, że akurat ten pies przypadnie mu do gustu. Nagle szczeniak przysuwa pyszczek i gryzie go w rękę, Kas odrywa dłoń sycząc, a pies wyrywa się i ucieka. Zaskoczona rzucam się by go złapać, ląduje s hukiem na posadzce i chwytam go za skórę na karku w ostatni momencie, jeszcze trochę i by mi się nie udało.
-Mały demon z ciebie.-Śmieję się pod nosem. Kas podaje mi rękę i pomaga mi wstać.
-Wszystko okey, Raven?-pyta się. A ja kiwam tylko głową i wznoszę oczy ku niebu. Często jest w stosunku do mnie nadopiekuńczy, ostatnio nawet z Amber nie możemy porządnie skoczyć sobie do gardeł bez jego interwencji, to robi się już wkurzające, ale w sumie, to dowala tej dziuni jeszcze bardziej więc nie ma tego złego.
Kas przejmuje ode mnie szczeniaka i uśmiecha się kpiąco jak to ma w zwyczaju.
-Demon, co? Pasuje mu.
Rzeczywistość zaczyna do mnie powoli wracać, stopniowo, falami. Co to było? Masuję się po głowie, w której ciągle dziwnie mi wiruje. Pies z zaniepokojonym piskiem liże mnie w skroń.
-Demon! Demon, do nogi!- słyszę głos czerwonowłosego, który biegnie w moją stronę.
To co przed chwilą widziałam… Czyżby to… wspomnienie?

Przepraszam za błędy, które najprawdopodobniej się pojawiły, rozdział był pisany na szybko.
Rozdział trochę smutny i odrobinę przygnębiający, ale takie też niestety muszą się pojawić.
Ankieta została zamknięta i Kas wyprzedził Lysandra 1 głosem! Dziękuję wszystkim za udział w ankiecie. To była prawdziwa walka, ale ostatecznie to Kazik zwyciężył. Jeszcze raz wszystkim dziękuje, do zobaczenia w następnym rozdziale. :)

niedziela, 27 września 2015

Rozdział 4

Nauczycielka od matmy jest taka monotonna, że mogłaby pracować jako zawodowy usypiacz. Co podrywam głowę do góry i staram się utrzymać otwarte powieki, mój trud idzie na marne, gdyż, iż, ponieważ moja łepetyna znów opada na ławkę a mój umysł odpływa.
Ruda dziewczyna siedząca obok mnie w ławce ma podobny problem. Opiera głowę na dłoni i co chwilę nią potrząsa żeby nie zasnąć, bo gdy tylko nasza wspaniała matematyczka widzi, że ktoś drzemie na jej lekcji automatycznie zaczyna drzeć ryja. Nie to, że chwilę pokrzyczy czy coś, ona naprawdę DRZE RYJA. Gdy pierwszy raz to zobaczyłam, myślałam, że jej szczęka pęknie i proteza wypadnie, a na dodatek ma tak piskliwy głos, że głowa boli. Właśnie dlatego cała klasa to półprzytomne zombie, do których wcale nie dociera wiedza z zakresu „przewspaniałej królowej nauk”. Nie, prawie cała klasa. Taki skrzydlak na przykład, siedzi sobie w ostatniej wolnej ławce i śpi sobie w najlepsze opierając głowę na swojej ręce. Taki to ma luz, tylko ja go widzę więc może sobie robić co chce. A mnie aż rozpiera ochota, by rzucić w niego zeszytem, jednak byłoby to co najmniej dziwne, dlatego też z trudem się opieram, ale muszę przyznać, że korci, oj korci.
Na dodatek zauważyłam, że już od początku lekcji ktoś przewierca mnie spojrzeniem. Nie wiem kto to, ani co takiego do mnie ma, ale najprawdopodobniej jest tchórzem, bo zamiast stanąć przede mną twarzą w twarz woli mi wywiercać spojrzeniem dziurę w karku.
Upewniam się, że nasza „urocza” nauczycielka jest zajęta gnębieniem jakieś Bogu ducha winnego ucznia przy tablicy i odwracam się do Iris, bo tak bowiem rudowłosa ma na imię.
-Widziałam plakatu na korytarzu, nie wiesz może czy ta Raven Hill miała jakichś wrogów?-pytam. No właśnie kogo tak bardzo tak bardzo wkurzyłam, że robi takie coś. Niebieskooka patrzy na mnie jakbym się z choinki urwała, ale przypomina sobie, że jestem nowa. Mruga i wzdycha cicho po chwili.
-Gdyby z nikim nie miała na pieńku nie byłaby sobą. Praktycznie nie było dnia, w którym z kimś nie zadarła- Chce coś jeszcze powiedzieć, lecz Proteza (nasza „kochana” matematyczka) gwałtownie odwraca się na pięcie, z mordem wyglądającym z oczu ukrytych za okularami jak denka od butelek, wygląda jakby groziła nam kredą trzymaną w dłoni.
-CISZA!!!- Drze mordę jak to ma w zwyczaju tak głośno, że wszyscy podskakujemy na krzesłach, a nagle obudzony Ken leci z krzesłem do tyłu z hukiem. Mam ochotę wybuchnąć śmiechem widząc jego minę! Wzrok wszystkich kieruje się na krzesło, które przecież według ich mniemania przewróciło się samo z siebie, nikt nie widzi skrzydlaka masującego guza na łbie. Uśmiecham się półgębkiem i odwracam wzrok z powrotem do tablicy zapisanej masą zadań i przykładów jakie przyjdzie mi w domu rozwiązać. Pięknie, no po prostu hip hip hura! O niczym tak bardzo nie marzyłam…

Gdy wychodzę na korytarz staję z boku i wyjmuję z kieszeni nieco zmasakrowany plan lekcji. Ludzie przechodzą koło mnie i w końcu zostaję prawie całkowicie sama.
Już zastanawiam się, w którą stronę mam się udać by dostać się do danego skrzydła gdy ktoś chwyta mnie mocno za ramię. Myślę, że to pewnie skrzydlak, dlatego nawet nie odwracając spojrzenie od planu syczę dobitnie:
-Puszczaj, gnomie.
-Że CO??? Jak śmiesz tak do mnie mówić!!!- Piskliwy sopran rozrywa moje uszy na strzępy. Gwałtownie się odwracam, a mój wyraz twarzy musi być co najmniej głupawy. Wysoka blondyna, która biorąc pod uwagę jej wypowiedź prawdopodobnie cierpi na kompleks wyższości i ma manię księżniczki przewierca mnie jadowitym spojrzeniem turkusowych oczu. Za nią jak dwa obronne najeżone psy stoją dwie dziewczyny. Szatynka i Azjatka. Patrzą na mnie jak na małego robala, którego mają ochotę rozdeptać. A stojący w pewnym oddaleniu od nas Kentin wydaje się odrobinę rozbawiony całą sytuacją.
No pięknie, pierwszy dzień w liceum, a już robię sobie wrogów. Jednak Irys miała rację, nie byłabym sobą gdybym nie miała z kimś na pieńku. Jednak nie będę się tłumaczyć i odszczekiwać swoich słów jak posłuszny piesek. Jeśli już mam z kimś zadrzeć, to na całego. Niech mnie przynajmniej popamięta.
-Mogę mówić co mi się żywnie podoba.-mówię z pełnym spokojem, bo wiem, że to wnerwia bardziej niż gdybym się na nią wydarła. Czerwienieje i już otwiera swoje okropnie jaskraworóżowe usta i chce coś wysyczeć, jednak nie daję jej dojść do słowa .- Mam powtórzyć jeszcze raz czy łaskawa królewna zabierze swoją nadobną dłoń z mojego ramienia.-  Mówię głosem przepełnionym sarkazmem i fałszywą słodyczą, co wnerwia je wszystkie trzy na raz.
-Uważaj nowa, grabisz sobie. Wierz mi lepiej ze mną nie zadzierać.-Cedzi przez zęby.- Masz się nie zbliżać do Kastiela i Nataniela jasne. Lepiej nie lekceważ moich słów, bo możesz kiepsko skończyć. –Mogłabym się popisać jakąś mega elokwentną ripostą, zacząć gadać, ze mam ją gdzieś i mogę się zadawać z kim chcę i kiedy chcę. Stawiam jednak na prostotę przekazu, aby jej mały móżdżek zrozumiał. Czyli patrzę na nią jak na głupią, kpiąco się uśmiecham i pokazuję jej środkowy palec. Oto co sądzę o niej i o tym co miała mi do powiedzenia. Nasza księżniczka chyba jednak nie przywykła do takich gestów i do tego, że ktoś jej odmawia, bo zaciska dłonie w pięści a jej łeb robi się czerwieńszy od buraka.
-Raven, uważaj!- słyszę głos skrzydlaka w chwili gdy pięść blondyny w zawrotnym tempie zbliża się do mojej twarzy. Już za późno, nie mam już na co uważać, szykuję się na przyjęcie ciosu. Z rozszerzonymi oczami patrzę na zbliżającą się ku mnie pięść i mam wrażenie, że czas zwolnił, aby następnie gwałtownie przyśpieszyć. W jednej chwili Kentin gwałtownie odciąga mnie do tyłu i osłania i w tym samym momencie czyjaś dłoń chwyta pięść dziewczyny.
-Zostaw ją.-syczy Kastiel.
Blondyna natychmiast czerwienieje, jej usta otwierają się w zdumieniu i wygląda trochę jak ryba nagle wyrzucona na brzeg. Wyrywa rękę i w raz ze świtą szybko opuszcza korytarz jakby ją osy goniły.
-Dzięki- szepczę do obu, jestem jeszcze w lekkim szoku. Byłam bardziej niż pewna, że mi się oberwie. Czerwonowłosy tylko patrzy na mnie tymi zimnymi oczami i wzrusza ramionami.
-Pomogłem ci tylko dlatego, że przypominasz mi kogoś, kto często pakował się w kłopoty.
Odwraca się i idzie w swoją stronę. Przewracam oczami.
-Jeszcze raz dzięki- mówię do skrzydlaka i kieruję się na zajęcia.

Kolejne lekcje spędzam bazgrząc coś na ostatniej stronie zeszytu. Niezbyt zwracam uwagę na gadanie nauczycielki i szepty uczniów. Całą moją uwagę pochłaniają bazgroły, którymi zapełniam z nudów stronę.
-Nie wiesz może dlaczego dzisiaj nie ma Lysa?- moich uszu dociera szept dziewczyny, która siedzi za mną. Wyrwała mnie z transu, przez co źle pociągnęłam linię i zniszczyłam misterny wzorek. Wzdycham. No cóż, prędzej czy później coś musiało mnie rozproszyć.
-No przecież dziś jest piąty. –słyszę odpowiedź Rozalii, która mówi to takim tonem jakby to było czymś oczywistym. Ich rozmowa w ogóle mnie nie obchodzi, nawet nie wiem kim jest ten „Lys”. Wzruszam lekko ramionami i powracam do bazgrolenia.

-Jesteś pewna, że chcesz to zrobić?-pyta się skrzydlak patrząc na mnie z powątpiewaniem. Patrzy na mnie jakbym postradała rozum i może tak się stało, nie mam pojęcia. Podpieram się pod boki.
-Chcę wygrać zakład. Tego jestem pewna na sto procent. Dlatego muszę skończyć płakać nad rozlanym mlekiem, tylko wziąć się w garść. Nie mogę zmarnować nowego życia przez zamartwianie się nad starym.-Mówię to wszystko, choć to oczywiście nie zmienia faktu, że wciąż będę walczyć o odzyskanie wspomnień i choć częściowy powrót do niego, ale on tego nie musi wiedzieć. Niech bierze to za symbol pożegnania się z przeszłością. Ja po prostu muszę to zobaczyć. MUSZĘ inaczej całkowicie nie dotrze do mnie, że to wszystko jest prawdą.
Ken wzdycha i wznosi oczy ku niebu, a ja ze sztucznym, pewnym siebie uśmiechem przechodzę przez bramę miejskiego cmentarza. Naprawdę boję się jak diabli i jestem jednym wielkim kłębkiem nerwów, no bo kto by się nie denerwował! We wewnątrz dosłownie mnie skręca. Mijam równe rzędy nagrobków i z każdym kolejnym mijanym grobem tracę resztki determinacji i pewności siebie. Z każdym przeczytanym nazwiskiem i miniętym grobem coraz bardziej rośnie we mnie strach i mam ochotę zwiać stąd jak najszybciej zanim dojdę do tego jednego, tego, który chciałam zobaczyć. To chyba nie był najlepszy pomysł. Przekonać się o tym wszystkim na własne oczy, zobaczyć niezbity i jednoznaczny dowód, tego, że jestem martwa. Nie wie czy dam rady. Nie, ja wiem, nie dam rady. Moje nogi odmawiają mi posłuszeństwa i staję w miejscu nie mogąc się ruszyć. Chcę wracać, nie chcę tego oglądać. Nie chcę! Jednak oszalałam, decydując się na taki krok. Ewidentnie postradałam zmysły.
Próbuję patrzeć na coś innego niż granitowe i marmurowe nagrobki. Patrzę na śnieg dookoła, wirujące w powietrzu płatki śniegu. Na gołe gałęzie drzew poruszane wiatrem.
Biorę głęboki wdech i zaciskam dłonie w pięści. Zaszłam już tak daleko, nie mogę się ot tak poddać. Nie mogę! Jestem Raven Hill, dziewczyną która zawarła zakład z diabłem, wróciła z piekła łamiąc wszystkie zasady rządzące życiem i śmiercią. Jeśli teraz nie dam rady, będę wiedziała, że nie sprostam zadaniu, któremu się podjęłam. W dodatku ja się nie poddaję, ja walczę do samego końca!!! Choćbym miała przez tydzień beczeć w poduchę i żałować, to zobaczę ten durny grób. Będę silna. Dam radę, muszę dać radę!
Zbieram się w sobie i robię pierwszy krok, najpierw niepewny, potem brnę coraz dalej, aż do sektora samobójców. Tam znów dopadają mnie wątpliwości, jednak szybko się ich pozbywam. Udowodnię sobie, że nie jestem tchórzem, że dam radę.
Szukam wzrokiem mojego nazwiska na nagrobkach, jednak dostrzegam coś, a raczej kogoś. Niedaleko mnie jakiś chłopak kładzie kwiaty na dość świeżym grobie. Jest ubrany dość nietypowo. W długi płaszcz w stylu wiktoriańskim i… cylinder? Chyba tak się nazywało to nakrycie głowy, zresztą mniejsza o to. Chyba usłyszał moje kroki, bo odwraca głowę w moją stronę. Patrzy na mnie, a ja nie mogę oderwać wzroku od jego oczu. Jednego złotego, a drugiego szmaragdowego.

Zamieram pod spojrzeniem tych niesamowitych różnobarwnych tęczówek.

Wiem, że rozdział nudny i niewiele wnoszący do fabuły... ale nie miałam weny i ostatnio trochę krucho u mnie z czasem. Ale się poprawię, obiecuję. 

środa, 23 września 2015

Rozdział 3

Patrzę na niego oniemiała, rozszerzonymi ze zdziwienia oczami. Mrugam, a jego słowa dopiero teraz do mnie docierają. Samobójstwo? Dlaczego wszyscy mnie o to posądzają, co?! To nawet na dach wyjść nie można i popatrzeć w dal, bo już uznają cię za potencjalnego samobójcę? Mam to napisane na czole, czy co? Tak? Jakoś nie zauważyłam. Mimowolnie na mojej twarzy pojawia się grymas, podnoszę się i patrzę na czerwonowłosego  spojrzeniem mogącym zabić wołu. Kogo jak kogo, ale ostatnio łatwo mnie wyprowadzić z równowagi.
Otrzepuję się ze śniegu i pyłu i staram się za bardzo nie drżeć z zimna.
-A co na dachu stać nie można? Jeśli tak większość ludzi pracujących na wysokościach, to potencjalni samobójcy!-warczę lekko zgrzytając zębami. Ostatnio z wiadomych powodów jestem uczulona na ten temat.
On tylko patrzy na mnie z ukosa i krzyżuje ręce na piersi.
-To, że drżałaś jak osika i beczałaś na skraju mówi samo za siebie.- Już mam ochotę się wydrzeć na niego, że WCALE nie beczałam, ale nagle jego spojrzenie robi się bardziej chłodne niż lodowiec.- Rób co chcesz, następnym razem cię nie uratuję. Mamy już jedną samobójczynię, drugiej nie potrzebujemy.-prycha z ogromną pogardą, obrazą i małą dozą nienawiści.
Coś we mnie pęka, nie, to nie jest dobre określenie. Coś we mnie wybucha! Od razu przestaje mi być zimno, rozgrzewa mnie mój własny, wewnętrzy płomień. Nikt nie ma prawa nazywać mnie samobójczynią, nikt!!! Szczególnie ten czerwonowłosy baran. Zgrzytam zębami i mam niezmierną ochotę sprawić by udusił się własnymi słowami.
Nagle na twarzy szarookiego rozbryzguje się śnieżka, a on mruga zaskoczony oczami.
Zaciskam dłoń, w której dosłownie przed sekundą była jeszcze śnieżka i rzucam się do małej zaspy, aby jak najszybciej zrobić następną.
-Ty mała…-chyba dopiero teraz do niego dotarło co się wydarzyło. Czerwienieje ze złości, a jego twarz ma taki kolor co jego włosy. Nie mogę się nie roześmiać. Na mojej twarzy wykwita bezczelny uśmieszek.
-I co buraku? Pokaż na co cię sta…- nie kończę bo śnieżka trafia mnie w twarz, tym razem to on wybucha śmiechem. Moje spojrzenie twardnieje… teraz to dopiero rozpoczyna się wojna.
Nie wiem ile trwa ta nasza bitwa na śnieżki. Oboje jesteśmy zaciekli i staramy się wygrać, raz po raz wybuchamy śmiechem, a potem przechodzimy do kontrataku. Oparty o wejście na dach skrzydlak przygląda się nam i wygląda jakby oglądał jakiś film, brakuje mu tylko kubła popcornu.
Walka kończy się gdy uciekając przed wielką śnieżką otwieram drzwi od budynku i wbiegam na korytarz. Śnieżka roztrzaskuje się o framugę, jednak po chwili drzwi się otwierają i kolejna trafia mnie w tył głowy gdy zbiegam na dół po schodach. Słyszę tryumfalny śmiech czerwonowłosego, w końcu przecież uciekłam z pola walki, jednak niech już teraz szykuje się na rewanż.
Dopiero teraz dociera do mnie jak bardzo mi zimno. Opatulam się rękami i drżąca kieruję się do szafki, gdzie czeka na mnie ciepła kurtka, która w tej sytuacji była dla mnie niczym wybawienie. Jeśli ni dostanę kataru to będzie cud. W końcu udaje mi się otworzyć szafkę wciąż trzęsącą się z zimna dłonią. Wybucham śmiechem gdy widzę swoje odbicie w małym lustereczku na drzwiczkach szafki. Wyglądam niczym śniegowy potwór. Śnieg wplątał mi się we włosy, cała jestem biała. Próbuję się jakoś z niego otrzepać, ubieram kurtkę i z głupawym uśmiechem, który nie chce zejść opuszczam ohydnie różowe mury Słodkiego Amorisa.

Całe moje popołudnie spędzam na przeszukiwaniu internetu w poszukiwaniu jakichś zdjęć lub informacji o mnie przy okazji słuchając różnych rodzajów muzyki i notując utwory, które mi się podobają. Muszę na nowo odkryć siebie.
Wcześniej zrobiłam duże zakupy, z racji tego, że jedzenie w tym mieszkaniu, a w szczególności ciastka czekoladowe są gatunkiem zagrożonym wyginięciem, były naprawdę spore. Jeszcze nigdy, a tak mi się przynajmniej wydawało, nie musiałam toczyć wojny o opakowanie ciastek czekoladowych, aż do teraz. Skończyło się na tym, że opakowanie się rozerwało, ciastka poleciały w każdym możliwym kierunku, a ja i skrzydlak byliśmy cali w okruchach. Pewnie przypominaliśmy wtedy bachory przeciągające między sobą zabawkę.
Mój biega po różnych stronach internetowych. Nagle natrafiam na coś co nazywa się „Fotoblog Rozy”. Klikam link, a moim oczom ukazują się tysiące zdjęć, w szczególności jakichś zakochanych par, od tego widoku aż zbiera mi się na wymioty. Przebiegam wzrokiem po etykietkach na blogu i widzę coś zatytułowanego „Nie zapomnimy”. Klikam na to z czystej ciekawości. Ukazują mi się czarnobiałe zdjęcia, a na każdym… jestem ja. Na jednym jestem w parku i rzucam jakąś piłeczkę wielkiemu czarnemu psu, na drugim ten sam pies jest na de mną i liże mnie po twarzy, a ja próbuję się go jakoś pozbyć. Po lekko rozmytych konturach zdjęcia można się domyślić, że ten kto je robił był rozbawiony całą tą sytuacją. Byłam na wszystkich zdjęciach, czasem sama, czasem w towarzystwie. Na każdym z wielkim uśmiechem, zadowolona z życia. Cała strona poświęcona mojej osobie.
Po moim policzku powoli toczy się samotna łza.

Pierwsza lekcja? Matma. Nie ma to jak zacząć od niej dzień, UWIELBIAM to po prostu, potem jestem tak naładowana pozytywną energią, że to się w głowie nie mieści, po prostu kocham matmę (sarkazm). Przewracam oczami i ruszam przed siebie szkolnym korytarzem. W oddali słyszę głosy, próbuję wychwycić poszczególne słowa.
-A po co niby miałabym to robić, co?!- mówi jakaś nieznana mi dziewczyna.
-Nie wiem, może po to aby mieć dobry artykuł?- słyszę gniew tym głosie, który wydaje mi się znajomy. Gdzieś słyszałam już tą zimną, nienawistną nutę. To musi być ten czerwonowłosy z wczoraj.
-To już się nudne robi. Napisałabym o tym, kolejny raz z rzędu nawiasem  mówiąc, tylko po to by zanudzić czytelników. W dodatku dobry reporter nie ucieka się do takich sztuczek, ani tym bardziej sam nie wywołuje sensacji. My mamy za zadanie to opisać i rozpowszechnić.
Nie patrz na mnie tym morderczym wzrokiem, lubiłam ją, nie mam powodu by robić coś takiego.- słyszę łomot. Prawdopodobnie to czerwonowłosy uderzył pięścią w szafkę.
-Lubiłaś ją?! Łaziłaś za nią tylko po to by mieć o czym pisać! Miałaś ją gdzieś, liczyło się dla ciebie tylko to, że gdzie się nie pojawiła tam była afera.- Głos chłopaka jest tak zimny i tak wściekły, że aż dreszcz mnie przechodzi. Słyszę odgłos jego ciężkich butów i westchnienie dziewczyny.
Przechodzę tym korytarzem z czystej ciekawości. Pierwsze co mi się rzuca to multum plakatów porozwieszanych na ścianach. Na każdym jest fotografia kruka z rozpostartymi skrzydłami i otwartym dziobem, a pod nim „Uwaga! Kruki masowo umierają”. W sumie nie wiem po co się tak wściekać. Nie jestem jednak głupia i wiem, że nie w tym, którzy rozwieszali te plakaty wcale nie chodzi o populację kruków, w tym musi być jakieś drugie dno.
-O co w tym chodzi?-pytam sama siebie.
-A o co może chodzić? O Raven Hill oczywiście.- Gwałtownie odwracam się na pięcie, nie spodziewałam się nikogo kto mógłby odpowiedzieć na moje pytanie, oprócz Kena, który jeszcze przed chwilą patrzył na plakaty nierozumiejącym wzrokiem. Przed nami stoi wyższa ode mnie dziewczyna z krótkimi ciemnymi włosami i ciemnogranatowymi oczami. W dłoni trzyma aparat fotograficzny i cyka zdjęcia plakatom.- Do gazetki szkolnej- wyjaśnia wskazując aparat. Jestem Peggy, szkolna reporterka.-przedstawia się i podaje mi rękę. Przyjmuję ją z lekkim wahaniem. Kątem oka przyglądając się plakatom. Chodzi o mnie? No tak, „kruki* umierają”, fajny dowcip, pogratulować poczucia humoru. Nie ma jak żarty z czyjejś śmierci, a tym bardziej mojej. Kentin się krzywi, ja staram się zachować taki wyraz twarzy, jakbym wciąż nie rozumiała.
-Raven Hill jeszcze trzy miesiące temu chodziła do tej szkoły.-Peggy wzięła się za wyjaśnienia.- Popełniła samobójstwo, nikt nie ma bladego pojęcia dlaczego. Wydawała się zadowolona z życia, nikt nie posądziłby jej o coś takiego, ale w sumie o czymś takim się nie mówi… Tak czy inaczej… Mniej więcej co miesiąc pojawiają się podobne plakaty, to już zaczyna robić się nudne, pomijam oczywiście fakt, że niesmaczne. Pierwszy taki plakat pojawił się grudniu, później zostały zrzucone podczas balu sylwestrowego… -Dziewczyna wzdycha.-Oczywiście każdy wie, kto za tym stoi. Amber i te jej koleżaneczki, ale że jej rodzice dofinansowują szkołę, uchodzi im to na sucho. Chociaż szczerze mówiąc to Amber nie ponawia raz użytego numeru więc pytaniem pozostaje kto tym razem za tym stoi.- Patrzę raz na dziewczynę, raz na plakaty. Mam ochotę coś rozwalić, rzucić się na nie i porwać na strzępy, ledwo się powstrzymuję, bo to byłoby podejrzane. Staram się poskromić rosnącą we mnie chęć destrukcji, która mnie ogarnia.
-Uspokój się w domu coś rozwalisz.-mówi Ken, a ja przez sekundę patrzę na niego zaskoczona, gdyż nie spodziewałam się z jego strony współczucia, szybko jednak się opanowuję i przenoszę wzrok na ciemnowłosą. Podbiega do nas jakaś dziewczyna, która pewnie urwała się z reklamy szamponu lub farby do włosów. Jest wysoka, ładna o śnieżnobiałych, długich, idealnie prostych włosach. Ma idealne rysy twarzy, piękne złote oczy, jest ubrana w długą białą sukienkę, która kojarzy mi się z japońskim mundurkiem i czarny płaszczyk, który rozwidla się z tyłu jak surdut. Te ubrania idealnie na niej leżą, cała jest idealna, zbyt idealna, a ja nie trawię takich ludzi. Sorry, taka już po prostu jestem.
-Ktoś coś mówił o Raven Hill?-Białowłosa rzuca pytające spojrzenie Peggy, potem przejeżdża nim po mnie, a jej wzrok w końcu pada na plakaty. –Aaaa… To dlatego Kastiel jest bardziej jadowity niż zwykle. Dosłownie bez kija nie podchodź, chociaż nie wiem czy w tym przypadku wystarczyłby zwykły kij.-wzdycha. Nagle odwraca się do mnie i promiennie się uśmiecha błyskając białymi zębami. A my się chyba nie znamy. Jestem Rozalia, ale wszyscy mówią mi Roza.
Nie odwzajemniam uśmiechu. Już mam powiedzieć, że jestem Raven, ale w ostatnim momencie dosłownie gryzę się w mój durny zdradliwy jęzor.
-Lynn. Lynn Darcy- wyduszam z siebie. Mój głos w porównaniu z jej głosem jest jakiś taki chropowaty, mało dźwięczny i taki… przeciętny. Właśnie dlatego nie trawię ludzi idealnych, zawsze czuję się przy nich gorsza.
Skrzydlak wygląda na rozbawionego, prawdopodobnie odczytał emocje malujące się na mojej twarzy. Tak! Wielka i cudowna Raven Hill traci pewność siebie, zapisz to w kalendarzu, ośle! Mam ochotę to wykrzyczeć i wymierzyć mu łokciem kuksańca w bok jednak ledwo się powstrzymuję.
-A co ten… Kastiel? Chyba dobrze zapamiętałam imię.- Zgaduję, że to ten czerwonowłosy z wczoraj- Miał do tej Raven?- Jak dziwnie mówić o sobie w trzeciej osobie, ba! jak dziwnie jest mówić o sobie jak o osobie zmarłej. 
Peggy już chce coś powiedzieć jednak w słowo wchodzi jej uradowana Rozalia, jakby czekała aż zadam tego typu pytanie.
-A nic.-Udaje, że wzrusza ramionami i mało ją to obchodzi, jednak wszystko psuje jej szeroki uśmiech.- Oprócz tego, że byli najlepszymi przyjaciółmi od dzieciństwa i Raven była obiektem jego nieodwzajemnionych uczuć.- Gdybym coś piła w tym momencie pewnie bym ją opluła. Czego ja się dowiaduję!!! Odsuwam się od niej i patrzę na nią jak na kosmitkę.
Peggy wzdycha i kręci z politowaniem głową.

-Nie słuchaj jej.-wskazuje palcem białowłosą.- To wielka romantyczka, własne amory rzucają się jej na mózg. Wszędzie widzi zakochane pary. Chociaż do tej pierwszej części jej wypowiedzi muszę się zgodzić. –Roza odwraca się plecami do szkolnej reporterki udając obrażoną. Nie mam zamiaru dłużej brać udziału w tym teatrze wariatów więc od razu gdy dzwoni wybłagany przeze mnie dzwonek krzyczę, że muszę się śpieszyć i pędzę na matmę, która tym razem jest dla mnie wybawieniem. Mam ważniejsze rzeczy na głowie niż takie bzdury, a mianowicie zakład do wygrania!!!

Rozdział pisany na szybko więc mogą być błędy, udało mi się go napisać szybciej JEJ!!! Do  następnego :)
* kruki- odnośnie do imienia głównej bohaterki (Raven po angielsku znaczy kruk) 

wtorek, 22 września 2015

krótka informacja, czyli w kim ma się zakochać Raven?

Jak widzicie obok na blogu pojawiła się ankieta. Dotyczy ona w kim ma zakochać się nasza "przesympatyczna" bohaterka. Ostrzegam, że nie zostanie ukłuta strzałą amora tylko będzie powoli odkrywać swoje uczucia więc nie rzuci się od razu komuś na szyję, w dodatku ma też inne sprawy na głowie (zakład). Obiekt jej uczuć będzie mógł ulegać zmianie jeśli po iluś tam rozdziałach dojdziecie do wniosku, że chcecie dla niej kogoś innego. Wtedy pojawi się nowa ankieta.
Zapraszam do głosowania.
Ps. jak się wyrobię rozdział powinien pojawić się w piątek lub sobotę, byłoby szybciej gdyby nie przeklęte liceum

czwartek, 17 września 2015

Rozdział 2

Wspominałam kiedyś, że nie cierpię spadać? Jeśli tak to powtórzę, NIENAWIDZĘ spadać!
Wrzeszczę jak opętana, a ten przeklęty idiota trzyma się za brzuch pękając ze śmiechu.
Łatwo mu się śmiać, ma skrzydła, debil jeden. A co ja mam? Lęk wysokości, a co ważniejsze spadania z wysokości!!! Mój „cudowny” lot kończy się bolesnym upadkiem na dupę, posyłam miażdżące spojrzenie wijącemu się ze śmiechu aniołowi i masuję obolałe pośladki.
Czuję jak przechodzą mnie delikatne dreszcze i dziwne uczucie mrowienia, gdy wchodzę w ciało Lynn Darcy, dziewczyny w moim wieku, która zmarła dosłownie przed chwilą na zawał serca, na które od lat chorowała. Staję się ciężka i przez chwilę nie ogarniam co się dzieje, ale po sekundzie opanowuję nowe ciało, które odkąd w nie weszłam stało się całkowicie zdrowe. Ale choroba wciąż będzie chodzić za mną w aktach, co skutkuje zwolnieniem z biegów na w-fie, jeah!
Dosłownie przed chwilą skończyła się długa i nużąca rozprawa i posłali mnie do świata żywych, ta „posłali” zrzucili z wysokości na złamanie karku!
Dali mi rok, równe 365 dni i ani minuty więcej. Może kiedyś rok to była masa czasu, dłużąca się niemiłosiernie, ale teraz… Teraz to było śmiesznie mało na udowodnienie mojej niewinności. Na dodatek ci pierzaści durnie zabrali mi wszystkie wspomnienia z mojego ludzkiego życia. Całe siedemnaście lat, dzieciństwo, wspomnienia rodziny, przyjaciół wrogów szlag jasny trafił! Pozbawiło mnie to choć odrobiny oparcia, przynajmniej miałabym się o co oprzeć, a teraz co? Mogłabym przejść obok własnej matki i nie poznać jej na ulicy. Zostawili mi jedynie zdobyte doświadczenie, bo jakże mam chodzić do mojego starego liceum wiedząc tyle co przedszkolak.
Dostałam zupełnie nowe życie, krótkie, roczne życie, bo mój zakład wydaje mi się teraz nie do wygrania. 365 dni życia w zamian za wiecznie cierpienie w Jamach, niezbyt korzystny układ. W dodatku odebrali mi to o co tak naprawdę walczyłam. To wszystko było po to by odzyskać MOJE życie, nie jakiejś tam Lynn, czy zupełnie nowe, tylko moje. Chciałam wrócić, oczywiście rozumiałam, że nie nie wrócą mi mojego ciała, ale oni doszczętnie odebrali mi to o co praktycznie wydarłam własnymi rękami ( w przenośni oczywiście). To po to był ten cały piekielny zakład. Chciałam wrócić do rodziny, przyjaciół i pokazać, że ich nie zostawiłam, że wróciłam, ze nighy nie chciałam ich opuścić. Jednak to co udało mi się wydrzeć od tych cholernych skrzydlaków, szansę na powrót do mojego życia, zostało mi odebrane. Jednak nie poddam się, postaram się jakoś odzyskać, odbudować to co straciłam, przecież nadzieja zawsze umiera ostatnia, prawda?
Nie mogę jednak powiedzieć, że to całe niebiańskie tałatajstwo było zadowolone z tego zakładu. Ha! Wyglądali jakby chcieli mnie gołymi rękami na strzępy rozerwać, bo jak komuś kto śmiał sobie najcenniejszy dar odebrać można dać drugie życie, choćby nawet na najkrótszy odłam czasu. Jednak na moje szczęście i ku ich wielkiej furii, raz zawartego zakładu zerwać nie można, za to utrudnili mi go tak jak tylko mogli. No bo przecież nie wystarczy, że i tak moje szanse były mniejsze niż znikome!
Na dodatek posłali za mną pewnego debila, który ma pilnować czy aby przestrzegam zakazu. Zakazem tym było to, że mam nikomu nie mówić kim naprawdę jestem, pod żadnym pozorem mam się nie zdradzić. Jeśli wygadam, że jestem jedynym człowiekiem, któremu dano drugie życie ( "samobójczynią" na dodatek) trafię do Jam w trybie natychmiastowym i postarają się by zapewnić mi "dodatkowe atrakcje". A przecież wyszłabym na co najmniej szaloną gdybym opowiedziała prawdę! Gdybym mogła pozostać na ziemi skończyłabym pewnie w psychiatryku zakuta w kaftan bezpieczeństwa więc raczej nie mam powodu by nie trzymać języka za zębami.
Rozglądam się po moim nowym mieszkaniu, które co prawda w pełni umeblowane wydaje mi się puste. Brakuje osobistych szpargałów, zdjęć rodziny, różnych dupereli robiących za cenne pamiątki. Brakuje w nim jakiejś cząstki... no nie wiem ludzkiej? Jakby ta Lynn (która widocznie dopiero co się przeprowadziła, co można sądzić po pustych kartonach stojących w kącie korytarza) w ogóle nie miała rzeczy o wartości sentymentalnej, jakby była po prostu pustą skorupą.
Gdzieś w tym mieście jest dom, w którym kiedyś mieszkałam, pełen moich zdjęć z dzieciństwa i innych „ważnych” etapów mojego życia. Może istnieje nagranie, z którychś tam moich urodzin zapisane na porysowanej płycie, pozostawione w plikach zdjęcia i filmy z przyjaciółmi, rodziną. Pewnie teraz te oprawione zdjęcia w ramkę kurzą się na półkach obwiązane czarną wstążką…
Kręcę głową próbując pozbyć się tych myśli. Teraz nie czas na smutek i sentymenty, nie ważne jak bardzo boli, trzeba się wziąć w garść, bo właśnie dostałam szansę, której nie mogę zmarnować. Drugą szanse, nowe życie po śmierci. Udało mi się wrócić, to może uda mi się odzyskać to co straciłam. Z tą pozytywną myślą biorę się za zwiedzanie miejsca, które od teraz będę zwać domem.
Mieszkanie było urządzone nowocześnie i skromnie. Ściany w odcieniach beży komponowały się z białymi puszystymi dywanami. Meble zaś były ciemne, mocno kontrastowały, ale dopełniały jasne wnętrza. Mój pokój jest skromny, a jego wystrój jest dokładnie taki sam jak reszty mieszkanie z tą jednak różnicą, że przy rogu stoi ciemne biurko, obok niego szafa i kilka półek na książki. Wychodzę na korytarz. Najwidoczniej ta Lynn mieszkała sama, w dużym mieszkaniu, które mogłoby pomieścić trzyosobową rodzinę. Prawdopodobnie była rozpieszczoną dziewczyną z bogatego domu, która marzyła o samowystarczalności. Przechodzę do kuchni i pierwsze co rzuca mi się w oczy to mój „stróż” od siedmiu boleści oblegający lodówkę.
-Paszoł won, darmozjadzie! Kup sobie własne żarcie i wracaj tam skąd wypełzłeś.- syczę. Gdy jestem smutna, w sytuacji, w której sobie nie radzę, albo przyparta do muru niemal natychmiast przekuwam cały żal. smutek i zagubienie w złość. Tę cechę chyba po kimś przejęłam… Nagle mój mózg zaściela mgła, a ja tracę wątek i nie mam bladego pojęcia o czym myślałam zaledwie sekundę temu.
„Darmozjad” dalej buszuje w lodówce nie zwracając na mnie zbytniej uwagi.
-Po pierwsze to mieszkanie jest też po części moje, po drugie odzywaj się do mnie chociaż ze znikomym szacunku niewdzięczna zdechlaku i po trzecie nie zapominaj, że w ogóle nie powinno cię tu być. W dodatku ja się tu nie pchałem.
- I nikt cię nie zapraszał.-warczę. Stróż od siedmiu boleści zamyka lodówkę i dopiero teraz mu się przyglądam. Jest mniej więcej w moim wieku i góruje na de mną wzrostem, co wcale żadnym wyczynem nie jest, bo jaki facet miałby metr sześćdziesiąt? Ma kasztanowobrązowe włosy, oczy, których koloru nie można określić inaczej niż szmaragdowy, prosty nos i wydatny zarys szczęki. Ubiera się typowo po wojskowemu, czyli spodnie moro, podkoszulek i nieśmiertelnik zawieszony na szyi, jeśli wśród aniołów jest jakieś wojsko, on z pewnością do niego należał. Jego skrzydła znikły, nie wiem czy składają się jak scyzoryk,  czy rozpływają się w powietrzu i szczerze mówiąc nie bardzo mnie to teraz obchodzi. Bardziej interesuje mnie jak się go pozbyć i wygrać ten diabelny zakład, bo moje szanse są najmarniejsze z marnych.
„Darmozjad” wraz z tacą pełną kanapek i szklanką jakiegoś soku rozkłada się bezceremonialnie na kanapę, a nogi w ciężkich wojskowych buciorach kładzie na szklaną ławę. Otwieram usta by na niego nawrzeszczeć by zabierał te giry, gdy ten jak gdyby był u siebie włącza sobie kablówkę i znudzonym głosem informuje mnie, że „Szynka się skończyła i będę musiała pójść do sklepu i ją kupić”. Wiem, że robi to wszystko byle doprowadzić mnie do szału, niestety i tak mu się to udaje. Próbuję jednak poskromić emocje, biorę głęboki wdech i w miarę spokojnie, ale dobitnie mówię:
-Ty zeżarłeś, to ty idź kup.- On tylko odrywa spojrzenie od meczu piłki nożnej i patrzy na mnie z kpiącym uśmieszkiem.
-Mnie i tak nikt nie zobaczy, w dodatku, nie potrzebuję jedzenia, a ty?- Nie, no! Ja go chyba zaraz uduszę. Chyba już setny raz powtarzam w myślach: Po diabła mi opiekun! Jest tu tylko po to by pilnować czy aby nie mam zbyt długiego jęzora , tak w każdym razie myślałam wcześniej, teraz sądzę, że jest tu też po to zatruwać mi życie.
-Skoro jako anioł nie potrzebujesz jedzenia, to na kij zżerasz te kanapki!
-Aby się bardziej upodobnić do ludzi. – burczy nie odrywając spojrzenia od ekranu. Ale widzę, że szczerzy zęby w uśmiechu.
- Ludzie trzymajcie mnie!-wzdycham głośno i wściekła kieruję się do mojego pokoju, mamrocząc wyzwiska pod nosem. Rzucam się na łóżko, gładzę palcami miękką pościel i wpatruję się w sufit, licząc od stu w dół by się uspokoić i przetrawić jeszcze raz wszystko co się wydarzyło. Tak dawno nie miałam czasu by coś przemyśleć na spokojnie.
Muszę przed sobą otwarcie przyznać, że boję się dnia jutrzejszego. Jak odnaleźć się wśród ludzi, którzy znają mnie, a których wcale nie pamiętam. Podejrzewam, że w zaistniałej sytuacji, wiedzą o mnie więcej niż ja sama. Mnóstwo pytań nie daje mi spokoju, ale żeby wszystkie je rozpatrzeć potrzeba by całe wieki. Ja nie mam tyle czasu, a wiedząc, że moje zbyt głębokie rozmyślanie mogą przyprawić mnie o łzy, dlatego moje myśli zajmuję bardziej przyziemnymi sprawami.
-Te! Skrzydlak!- drę się z pokoju by zagłuszyć odgłosy dobiegającego z salonu meczu.
-Tak, zdechlaku?- prawda, że słodko się do siebie zwracamy, aż rzygam tęczą i serduszkami.
-Jak ty w ogóle masz na imię?- krzyczę.
-Kentin.-odkrzykuje. Ja nie muszę mu się przedstawiać, dobrze zdaję sobie sprawę, że moje imię figuruje teraz na liście najbardziej rozpoznawalnych i służy pewnie również jako obelga.
- Ken? Jak ten od „Barbie”?!- nie mogłam się powstrzymać aby mu się odgryźć za te kanapki, a to porównanie pierwsze przyszło i na myśl.
-Powtarzam, mam na imię KENTIN!- Oho, chyba trafiłam w czuły punkt, uśmiecham się półgębkiem.
-Taaa. Jasne, do jutra KEN!- krzyczę zakrywając się kołdrą i udając, że nie słyszę jego gniewnego mamrotania pod nosem. Z westchnieniem schodzę z łóżka zamykam, drzwi od mojej sypialni na klucz. Padam na miękką pościel, przekręcam się na brzuch i chowam głowę w poduchę. Po raz pierwszy od mojej śmierci pozwalam sobie na łzy.

Z cudownego odrętwienia budzi mnie natarczywy odgłos budzika. Uderzam w niego, aby wreszcie się zamknął. Przez chwilę myślę, że ta cała historia z piekłem i samobójstwem to tylko jeden dziwny, realistyczny sen, lecz szybko przekonuję się, że tak nie jest.
Wyjmuję z szafy pierwsze lepsze ubrania jakie wpadają mi w ręce i ruszam do łazienki tuż obok mojej sypialni. Biorę szybki prysznic, ubieram się w jak się okazuje czarny T-shirt z nadrukiem, który ma przypominać drogę mleczną, dżinsy rurki i niebieskie trampki. Przez chwilę spoglądam w lustro, a moim oczom ukazuje się coś czego nigdy nie widziałam. Mianowicie dwa odbicia nakładające się na siebie. Jedno pokazuje prawdziwą mnie, blada cera, jasne, pełne usta i długie, czarne, spływającymi falami do pasa włosy. Drugie zaś, to które pokazuje jak będą widzieć mnie ludzie, jest całkowicie inne. Patrzę na zupełnie obcą dziewczynę, o burzy prostych, średniej długości, brązowych włosów. Z piegami na nosie i policzkach. Lynn była podobnej postury do mnie. Nie poznałabym się w lustrze gdyby nie drugie odbicie i przenikliwe fiołkowe oczy, które spoglądają na mnie z obu odbić. „Oczy są zwierciadłem duszy” usłyszałam kiedyś, ukazują, że w tym zupełnie obcym dla mnie ciele jestem... ja.
Biorę głęboki wdech by przygotować się na to co ma nadejść, wychodzę z łazienki, zjadam szybkie śniadanie, ubieram kurtkę i zarzucam torbę na ramię. Słodki Amorisie, strzeż się bo powracam!

Liceum Słodki Amoris nie da się pomylić z żadnym innym, tylko ono wygląda jakby zrzygał się na nie Amor. Wszystko oprócz szafek szkolnych jest w mdłym, ohydnym odcieniu różu. Pewnie byłabym usatysfakcjonowana ze zdegustowanej miny łażącego krok w krok za mną skrzydlaka, gdyby nie to, że wyglądam podobnie. Całe to zawirowanie z zapisaniem się do tej szkoły poszło dość sprawnie, oprócz tego, że musiałam biegać po całym liceum w poszukiwania spinacza do papieru, koszmar! Poznałam głównego gospodarza Nataniela, który prawdopodobnie pobierał korki ze sztywniactwa u Pana Stukający Długopis. Oboje wyglądali jakby połknęli kij od miotły. Ale jest coś co zazdroszczę Natanielowi, on z pewnością coś o mnie wie, coś o prawdziwej, starej mnie, ja zaś nie mam o sobie zielonego pojęcia.
Z braku zajęcia spowodowanego, że jeszcze dzisiaj lekcje mnie nie obowiązują poszłam pozwiedzać liceum. Nie ma nic lepszego do roboty jak ponowne wkuwanie na pamięć korytarzy, które powinno się znać, to jest po prostu takie zajmujące…
Przechodząc obok jednych drzwi na najwyższym piętrze czuję powiew świeżego powietrza. Zaintrygowana, ciągnę za klamkę, po chwilowej szarpaninie drzwi ustępują, a ja upadam z hukiem na betonowy dach szkoły. Słyszę chichot skrzydlaka.
-Morda, Ken! Idź lepiej szukać swojej Barbie!- syczę zirytowana. On coś tam odburkuje, ale go nie słucham. Od razu uderza we mnie zimne lutowe powietrze. Wstaję i mrozi mnie to co widzę. Dopiero teraz dociera do mnie gdzie się znalazłam. Na dachu. Ignoruję strach, który zaczyna się rodzić w moim żołądku i robię kilka chwiejnych kroków. Cała drżę z zimna i ze strachu przed tym, że spadnę, choć od krańca dzieli mnie bezpieczna odległość. Zaciskam zęby i wpatruję się w dal, w zaśnieżone dachy domów stając się ujrzeć ten jeden, ten w którym mieszkałam. Patrzyłam na miasto jednocześnie znajome i kompletnie obce.
Starałam się zapamiętać ten widok, bo najprawdopodobniej nigdy więcej nie odważę się, by z tej wysokości spróbować dostrzec widmo mojego, dawnego życia.
Zrywa się mocny, zimny, lutowy wiatr, a ja żałuję, że zostawiłam kurtkę w szafce i opatulam się rękami. Już mam wracać do środka, Gdy dostrzegam coś w oddali. Ozdobną, żelazną bramę, a za nią... czarne rzędy nagrobków, jeden z nich, należy do mnie. Czuję jak w moich oczach zbierają się łzy, próbuję je powstrzymać, jednak jednej udaje się pokonać mój opór i spływa po moim policzku. 
Nagle coś uderza we mnie z siłą torpedy i powala z dala od krańca dachu. Jestem tak zaskoczona, że nie mogę się ruszyć.
-Oszalałaś?! Chciałaś się zabić?!-drze się na mnie chłopak, którego pierwszy raz na oczy widzę. Odsuwa się ode mnie, a pierwsze co przykuwa moją uwagę to wściekle czerwone włosy i pełne furii szare oczy.

***
Witam wszystkich czytelników! Rozdział miałam dodać w niedziele, ale... zmiękło mi serduszko i dodaje dzisiaj. Kolejny rozdział pojawi się prawdopodobnie w następny weekend.

poniedziałek, 14 września 2015

Rozdział 1

Ciemność… Nie było nic. Tylko czarna otchłań, która mnie opętała. Nagle czuję jakbym zmieniała położenie. Co się dzieje? Próbuję otworzyć powieki, ruszyć się. Czuję się jakbym dostała czymś ciężkim w głowę, wiruje mi w niej nie mogę się skupić, po czym nawet te resztki świadomości odpływają.

Pierwsze co widzę to oślepiające światło jarzeniówek rażące mnie po oczach. Mrugam, czuję się dziwnie otępiała. Moje mięśnie są zwiotczałe i drętwe. Cała jestem drętwa. Próbuję się pozbyć tego dziwnego uczucia wiercąc się. Świadomość wraca do mnie powoli, falami. Jestem w jakimś dziwnym gabinecie wciśnięta w jakieś małe, niewygodne krzesełko dla dzieci z przedszkola, które trzyma mnie w miejscu i sprawia, że nie mogę się za bardzo poruszyć. Rozglądam się wokół, a przed moimi oczami wciąż latają mroczki. Beżowe ściany pomieszczenia wyglądają jakby były kiedyś były białe, ale zmieniły barwę. Zwykła beżowa wykładzina wyścielała podłogę małego gabineciku. Na jego środku stoi duże, wyróżniające się na tle beżu biurko z ciemnego drewna. Za nim na obrotowym, skórzanym krześle siedzi chudy mężczyzna. Jest idealnie ogolony, garniak nienagannie wyprasowany, bez żadnych zagnieceń, krótkie ciemnoblond włosy perfekcyjnie zaczesane do tyłu. Elegancik, który wygląda jakby połknął kij od miotły. Mężczyzna wyjmuje z czarnego futerału zwykłe proste okulary, zakłada je na nos i przeszywa mnie spojrzeniem stalowych oczu stukając o biurko długopisem, który nie wiadomo kiedy znalazł się w jego dłoni.
Nie wiem co jest w jego spojrzeniu, ale automatycznie spuszczam wzrok i kule się w tym małym krześle. Panuje idealna cisza przerywa ją tylko i wyłącznie rytmiczne stukanie długopisem o biurko.
W mojej głowie panuje istny chaos, pandemonium. Udaje mi się wychwycić kilka myśli, które cały czas się powtarzają i mieszają się wzajemnie. Co się ze mną stało? Gdzie ja jestem i jak tu do cholery trafiłam?! Jak się stąd wydostać i dlaczego czuję się jak więzień, który oczekuje na wyrok? Co się do jasnej cholery tutaj dzieje?!
Nagle białe drzwi się otwierają i wchodzi przez nie jakaś wysoka kobieta w białej dopasowanej sukience z włosami upiętymi w kok i podaje panu Wiecznie Stukającemu Długopisem jakąś teczkę z dokumentami. Ja nie zwracam na nich szczególnej uwagi, ponieważ wgapiam się z otwartą gębą w drzwi. Może wyglądam idiotycznie i może zaczynam wariować, ale wcześniej tu żadnych drzwi nie było. Dobra, nie ma żadnego „może” ewidentnie postradałam zmysły.
Kobieta wychodzi zamykając za sobą drzwi, które ku mojemu niezmiernemu zdziwieniu i przerażeniu wnikają w ścianę. Halo, jest tu gdzieś psycholog? Nie, lepiej od razu psychiatra.
Ja chcę się stąd wydostać!-ta myśl przenika przez mój mózg, ale nie widzę żadnej drogi ucieczki, a raczej żadne magiczne przejście się przede mną nie pojawi, w dodatku wątpię by udało mi się jakoś wydostać z tego krzesełka.
Mężczyzna przywołuje mnie do porządku głośnym chrząknięciem. Niemal natychmiast przenoszę na niego wzrok. On nie odzywa się ani słowem tylko podsuwa jakieś papiery w moją stronę, podaje mi do ręki długopis i wskazuje miejsce gdzie mam te druczki podpisać, zasłaniając brązową kopertą treść dokumentów.
-Hola, hola!-mówię nie patrząc mu w oczy.-Nie podpiszę niczego zanim tego nie przeczytam!- Nie mam bladego pojęcia czego dotyczy ta umowa, bo to zapewne jest umowa. Nie chcę się na niczym przejechać ani do czegokolwiek się zobowiązywać. Jeśli muszą coś podpisać to przynajmniej chcę to przeczytać.
Mężczyzna wzdycha i odsłania kopertę. Patrzę oniemiała na treść dokumentów, to nie jest żadna najeżona kruczkami umowa… To wygląda bardziej na… akta? Przebiegam wzrokiem po treści papierzysk, jednak mój mózg przestaje funkcjonować już po pierwszej stronie.
Imię i nazwisko: Raven Hill
Wiek: 17
Data narodzin: 27.03.1998
Data śmierci: 05.11.2015 godzina 19.35
Status: samobójca
Czytam te kilka linijek jeszcze chyba z kilkadziesiąt razy, ale wciąż nie mogę w nie uwierzyć. Co się tu do jasnej cholery dzieje?! Jestem w ukrytej kamerze czy co? To nie jest zabawne, do cholery!!! Jak to martwa, przecież ja żyję! Żyję, prawda? Pamiętam, że wracałam później niż zwykle ze szkoły, bo przedłużyły się lekcje, z nudów i braku zajęcia zasiadłam na kanapie z pilotem w ręce i oglądałam TV. Później chyba musiałam zasnąć, a to jest tylko sen. Popieprzony, chory koszmar. W dodatku samobójstwo? Ja i samobójstwo?! Chyba bym to pamiętała! Po co miałabym ze sobą kończyć, ja w tym nie widzę sensu! Nie mam depresji, nie tnę się, jestem zadowolona z życia, mam dla kogo żyć, więc na jaką cholerę mi samobójstwo! Ja nie widzę sensu w odbieraniu sobie życia, to największe tchórzostwo na świecie, które rani wszystkich wokół ciebie, jak można zrobić coś takiego? Jak JA mogłabym zrobić coś takiego??? To nie może być prawda. To nie może być prawda- powtarzam w myślach jak mantrę.
-To jest prawda.- wzdrygam się gdy słyszę zimny, ostry głos mężczyzny. Zdaje sobie sprawę, że musiałam wypowiedzieć tą myśl na głos.- Wszystkie dowody wskazują, że to samobójstwo. –Jego oczy błyskają niebezpiecznie. Karty papieru z moimi danymi, zbieranymi prawdopodobnie przez cały okres mojego życia zaczynają się samoistnie przewracać jakby poruszał nimi silny wiatr.
-Oblałaś.-Mówi ze spokojem Pan Stukający Długopis. Dokumenty zatrzymują się na prawie pustej stronie, gdzie wielkimi literami widnieje napis „podpis”. Moja dłoń automatycznie, bez użycia mojej woli, ba! sprzeciwiając się jej zaczyna kreślić litery na papierze.
-Co? Co oblałam?-pytam się nic nie rozumiejąc, to wszystko jest zbyt dziwne, to zbyt wiele, nie jestem w stanie tego ogarnąć.
-Życie.-Spojrzenie mężczyzny twardnieje jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe. Krzesełko na, którym siedzę zaczyna się trząść, a mnie ogarnia przerażenie. Strony moich akt znów zaczynają się przewracać. Tym razem pojawiają się dwa nowe napisy pod moimi danymi.
Wyrok: Piekło
Poprawka: brak możliwości.
Chyba po raz setny zadaję sobie pytanie: co się tu do cholery wyprawia? Nagle czuję jak krzesełko, w które jestem wciśnięta obraca się o sto osiemdziesiąt stopni, a moim oczom ukazuje się potworna czarna dziura. Siedzenie krępujące do tej pory moje ruchy znika, a ja z głośnym wrzaskiem wpadam w tą ciemną wirującą otchłań.

Każdy z nas różnie wyobrażał sobie piekło. Jednak chyba najczęstszym motywem są rzeki lawy i siarki, siarczany odór, gorąc, dookoła ogień i diabły gotujące ludzkie dusze w wielkich kotłach nad palnikiem. Nic bardziej mylnego. Co prawda śmierdzi tu ale krwią i zgnilizną, widoczność jest okropnie ograniczona przez trującą mgłę, która pali skórę. Jednak piekło nic się nie ma do pieczary wypełnionej ogniem i lawą, to coś bardziej jak więzienie o mega zaostrzonym rygorze połączonym z kamieniołomem i kopalniami. Nie ma tu granicy pomiędzy dniem a nocą, za dnia harujesz jak wół wydobywając, przenosząc i kując głazy, w nocy pracujesz tak samo, na dodatek jakieś takie małe czarne stworzonka gryzą cię po kostkach, a bies czy inny diabeł pospiesza cię do pracy batem, chociaż często się składa, że tłucze cię po prostu dla zabawy. Prawdą jest jednak to, że trafiają tu najgorsze szumowiny ludzkości i samobójcy. Odbierając sobie życie sami skazaliśmy się na piekło, to jedna z najcięższych zbrodni, jeżeli nie najcięższa. Powoli oswajam się z myślą, że ja również jestem samobójczynią, choć wciąż do końca nie mogę w to uwierzyć. Nic nie pamiętam od momentu gdy oglądałam z nudów TV aż do chwili gdy znalazłam się w tym dziwnym gabinecie. Własna śmierć totalnie wyleciała mi z pamięci, chociaż innym akurat to najbardziej wgryza się w pamięć. Chyba przez pierwszy tydzień krzyczałam by pokazali mi dowody na to, że odebrałam sobie życie, darłam się tak długo aż pokazali mi wszystko, co udało im się ustalić na pewno. Nie było tego wiele, ale wystarczająco by skazać mnie na te męki, które nigdy się nie kończą, a pomimo tego, że powinnam dawno już się wykończyć wciąż „żyję”, bo nie da się zabić martwego. Z każdą chwilą tutaj zaczynam nienawidzić tego miejsca coraz bardziej. Taszcząc ciężkie kamulce zastanawiam się jak życie płynie sobie beze mnie i coraz bardziej za nim tęsknię. Oddałabym dosłownie wszystko (chociaż nie mam już nic) za choć jeden dzień tam na górze, wśród żywych.
Syczę wraz i innymi gdy opary mgły osiadają na naszej skórze paląc, wgryzając się w nią. Zwalniam odrobine kroku, lecz od razu moje plecy smaga bat diabła, który chwiejnym krokiem człapie za mną a odór alkoholu unosi się w promieniu jakichś kilku metrów od jego cielska. Krzywię się. Z oddali słychać jęki i krzyki jeszcze głośniejsze niż wśród moich towarzyszy niedoli. Wrzaski tak okropne, że nie da się ich wyrzucić z pamięci. Przechodzimy obok Jam. A tak dokładnie to nad nimi. Zapach krwi i gnijącego mięsa, który jest normą w piekle akurat w tym miejscu przybywa na sile. Mijamy zakratowane „okna” w podłożu, nazywane są tak dla tego, że przez nie do Jam dostaje się liche światło. W Jamach pokutują najgorsi z najgorszych w porównaniu z nimi my mamy raj. Wzdrygam się na samą myśl co dokładnie dzieje się w jamach. Wiadomo tylko, że biesy, czarty i demony tam „balują” i „bawią się” oznacza to mniej więcej tyle, że nie stronią od odkrawanie kawałków mięsa i zjadania żywcem swoich ofiar oraz wszystkiego co może dostarczyć im rozrywki, a że umarli nie giną i szybko się regenerują „zabawa” nie ma końca. Przechodzą mnie dreszcze. Nigdy przenigdy nie chcę tam trafić. Potykam się na świeżej krwi i upadam na kolana. Niemal natychmiast dostaję batem po plecach. Nie podnoszę się jednak, nie mam już sił. Czasem każdemu się zdarza, nie raz widziałam jak piekielnicy (dusze ludzi skazanych na piekło) nagle upadają i nie mogą się podnieść. Ze mną teraz jest tak samo. Mięśnie drżą i nie jestem w stanie się ruszyć, mogę tylko tak drżeć i opaść wykończona na zakrwawione podłoże, co robię. Mój policzek styka się z nawierzchnią, a choć chcę wstać i pójść dalej nie jestem w stanie. Dostaję kolejne baty.
-Usz się bo cię ta stące- wybełkotał diabeł co pewnie miało oznaczać „Rusz się, bo cię tam strącę”. Był pijany jeszcze bardziej niż zwykle, a pijany diabeł to diabeł skory do zakładów. Wszystkie czarty mają skłonność do hazardu, a na szali jestem gotowa postawić wszystko byleby chwilę odsapnąć.
-Nie zrobisz tego.-mruczę resztką sił.
-A obię – To pewnie miało znaczyć „zrobię”. Weź tyle nie pij, bo zrozumieć nie można.
-A założę się, że czegoś nie zrobisz.- Diabeł okrążył mnie tak, że widziałam jego kozie racice, zaciekawiłam go.
-A obię, obię, ja mogię wszystko obić. I osku… oskru… ze skory obedzeć, o! Ze skory obedzeć też mogie, wsytko mogie i wsytko obię.
-A założymy się?- nie mam nic do stracenia. Pojawiła się tak długo wyczekiwana okazja, poświęcę wszystko, nawet mogę trafić do Jam, ale nie mogę zmarnować mojej szansy.
-A o co?- bełkocze. Udaję, że wzdycham.
-Nie ważne i tak nie dasz rady…- Diabeł stuknął gniewnie raciczką, a ja spróbowałam się podnieść, jednak nic z tego, znów opadłam na podłoże.
-Ty mie nie denewuj, bo tam cię stącę.- ni to bełkocze ni to warczy.
-Nie jestem samobójczynią.-szepczę. Prycha, nie wierzy mi, nawet się nie łudziłam, że mi uwierzy. Ma mi nie wierzyć.-Mogę udowodnić, jeśli wyślecie mnie do świata żywych udowodnię, że nią nie jestem. – Oczami wyobraźni jak uśmiecha się półgębkiem, myśli, że zakład już jest wygrany.
-Jak ci się uda…- Udaję, że się zastanawiam.
-Jeżeli mi się uda, zostanę tam. Będę znowu żyć.- Mówię jakby to był tylko czysty zakład, jakby to nic dla mnie nie znaczyło. Ja chcę wrócić, CHCĘ ŻYĆ! Udowodnić, że to wszystko jakaś pomyłka.
-A jeśli nie… dziewuszka tafi do Jamy, dostaczy rozywki. Dziewuszka ładnie kzycy, dziewuszka bedzie dużo kzyczeć. – Dopiero teraz uderzają we mnie wątpliwości. Po plecach przebiega mi dreszcz, na czoło wstępują zimne kropelki potu. Niby brałam to pod rozważania, a jednak… Przerażenie ogarnia mnie na samą myśl. Przez chwilę mam ochotę się wycofać, wiem, że prawdopodobnie nie znajdę dowodów, a że trafię do Jam… Zaczynam się trząść i tym razem na serio rozważam wycofanie się, może ten cały zakład to był błąd. Diabeł uśmiecha się widząc, że zaczynam tchórzyć. Jednak mam szansę znowu żyć, choć przez chwilę. Drugie życie, albo żywot po tysiąckroć gorszy od śmierci. Wóz albo przewóz, gra toczy się o najwyższą stawkę.
-Dobrze, zakład.- staram się podnieść drżącą spazmatycznie rękę, czuję jak szpony zaciskają się na moim nadgarstku.
-Zakład.-gdy pada to słowo, całe piekło zaczyna drżeć…

C.D.N.


Ps. Wypowiedzi diabła celowo pisane są niepoprawnie, by podkreślić jego trudny do zrozumienia pijacki bełkot. 
Pps. W następnym rozdziale pojawią się chłopcy z SF. :)

niedziela, 13 września 2015

Prolog


Jak to jest być martwym? Nastoletnia Raven Hill przekonuje się o tym na własnej skórze. Zapewne zapytanie się czy widziała tunel ze światełkiem na końcu, zastępy aniołów itp. Nie, gdy odzyskała świadomość okazało się, że siedzi sobie na niewygodnym krześle przed jakimś mężczyzną w okularach stukającym długopisem o biurko, który ze spokojem oznajmia jej, że oblała. Ale jak to oblała, co oblała?-zapytacie. Wyobraźcie sobie, moi mili, że życie jest testem i jakiś elegancik w garniturku siedzący na dupie w miękkim fotelu obserwuje przez magiczne zwierciadło poczynania ludzkości. Wyobraźcie sobie, że każdy z nas ma takiego własnego, prywatnego egzaminatora, który w zeszyciku zapisuje wszystkie (w większości negatywne) uwagi odnośnie naszego żywota. Jeśli nagan mamy zbyt dużo( oczywiście jeśli waga tych nagan nie jest zbyt duża), za mocno odbiegliśmy od naszego przeznaczenia (czyt. skończyliśmy o wiele, wiele gorzej niż mieliśmy) lub popełniliśmy samobójstwo jesteśmy mordercami itp. natychmiastowo ten test oblewamy. Jeśli chodzi o wariant pierwszy z łatwością załapiesz się na „poprawkę” czyli już po śmierci „odpracowanie swoich najgorszych uczynków”( choć zwykła szczera skrucha wystarczy, egzaminatorzy jak to egzaminatorzy po prostu lubią straszyć), druga opcja „długa odsiadka w kozie” czyli czyśćcu plus pośmiertne prace społeczne. Myśleliście, że anioły stróże, to prawdziwe anioły? Z aureolką, skrzydełkami i harfą? No to się mylicie, to dusze tych co oblali, które starają się pomóc innym w nie oblaniu. Jeśli jednak to wariant trzeci nie ma bata na poprawki.  
Raven jako samobójczyni zostaje więc skazana na piekło. Pewnie zgodziłaby się z wyrokiem i „wszystko byłoby okej” na ile okej jest bycie niewolnikiem bitym batem po plecach harującym fizycznie przy budowie kolejnych zakamarków piekieł gdyby nie fakt iż nie pamięta jak dokonała swojego żywota, jej samobójstwa biegli anielscy  dokładnie nie stwierdzili, a ona sama upiera się przy tym, że CHCIAŁA żyć. Dziewczyna wykorzystuje to, że diabeł, który pilnował jej roboty lubi wypić (dużo wypić) i jest zagorzałym hazardzistą. Wykorzystuje oba te fakty i gdy ten jest bardzo pijany proponuje mu pewien zakład. Jeśli wróci do świata żywych i udowodni swoją niewinność będzie mogła dalej żyć, jeśli jej się nie uda wraca do piekieł jako zabawka dla czartów, biesów i demonów (wierzcie mi nie ma gorszego losu). To była gra o najwyższą stawkę.
Każdy zakład w zaświatach jest wiążący. Tak czy aniołowie chcą czy nie chcą muszą wysłać Raven do świata ludzi. Trafia tam do czasu kilka miesięcy po swojej śmierci, do tego samego miasta, do tego samego liceum. Z nową tożsamością, wyglądem i wnerwiającym anielskim opiekunem dyszącym jej nad karkiem, którego tylko ona może zobaczyć. Jednak w każdym zakładzie z diabłem jest pewien haczyk. Raven traci pamięć odnoście swojego poprzedniego życia i każdy moment przed jej śmiercią znika całkowicie. I pod żadnym pozorem nie może zdradzić swojej prawdziwej tożsamości, bo automatycznie wraca do piekieł. Lecz sytuacja dodatkowo się komplikuje gdy fragmenty wspomnień Raven zaczynają stopniowo do niej wracać…
Jak dziewczyna poradzi sobie wśród starych znajomych, którzy zostali wymazani z jej życiorysu? Czy wygra zakład?
Dostanie nowe życie? A może zatęskni za starym tak bardzo, że złamie zasady?

Przekonajcie się.

***
Pragnę tylko zaznaczyć, że posty będą pojawiać się mniej więcej raz w tygodniu i może z opisu nie wynika, ale to opowiadanie to fanfiction gry "Słodki flirt" w takiej fantastycznej lekko mrocznej wersji, ale oczywiście nie zabraknie też humoru. Zapraszam wszystkich :)
Szablon wykonała Domi L